Dziś prezentujemy ostatniego ze Zwycięzców (ktorzy wyrazili wolę pomachania Czytelnikom z bloga Szkoła Pisania). Najpierw jednak przedstawimy plan na najlbliższe dni:
1. Witamy wiosnę, czyli z zapalem zabieramy się do pracy. Będzie o wywiadach, o scenariuszach, o konkursach i o wielu, wielu innych.
2. Osoby wyróżnione będziemy publikować na bieżąco, na zmianę z "normalnymi" postami.
A zatem "Pierwsza miłość Marka K.". Autorka, która jeszcze nie stworzyła arcydzieła typu "Rzeźnia nr 5." ale już wie, że wielkie rzeczy nie wymagają wielkiego języka. (Ze wspomnianej "Rzeźni": "Zabili go za kradzież czajnika. Zdarza się").
Tak i tu. Pozorna swoboda narracji. Kto się wczyta uważnie, niech dostrzeże. Albo - niech nie dostrzega, bo przecież "Niech siedzą, niech pierdzą i niech nicniewidzą".
Pierwsza miłość Marka K.
Marek Kłyś zobaczył kobietę w dziewczynce. Widzenie w kobiecie dziewczynki, stan, którego pożądają u mężczyzn kobiety, wykiełkuje w Kłysiu kiedyś tam, długo po tym pierwszym, odwrotnym widzeniu. Sprawi, że świat w promieniu czterech kilometrów od Kłysia będzie lepszy. Tak gdzieś przynajmniej do Falenicy. Teraz jest jeszcze wszędzie taki sam. Niebieska Ela–Nela ma okrągłe, cytrynowe oczy, drapie się pod pachami i jest aniołem. Przypina skrzydła z gałęzi, z białej folii i waty, a potem leci, leci nisko nad ziemią przez osiedle Wronia.
Czasy przedszkolne Marka Kłysia trwały tak długo, dopóki nie przyjechał dźwig i nie zabrał koników, drabinek i autobusu bez kół. Marek Kłyś spędził w przedszkolu wiele pór roku, zawsze kończących się początkiem kolejnych. Szedł tam z myślą, że uda mu się pohuśtać na huśtawce przeznaczonej dla dwóch osób. Podobna nadzieja, a może nawet taka sama, przyświecała wujowi Kłysia, Adamowi Kłysiowi, bratu Ojca Kłysia. Adam Kłyś nie chciał mieć żony, dziewczyny, konkubiny, ani w ogóle żadnej kobiety obok siebie, ale chciał mieć wyprasowane obrusy, cudne pajęcze firanki, grzybową i te stany niewyobrażalne i krótkotrwałe codziennie przynajmniej raz.
Marek Kłyś przesiadujący to na jednym, to na drugim siedzonku konika, rozważał swoją przyszłość, od czasu do czasu podrygując, bo w jego mniemaniu grawitację można było przechytrzyć znienackowym ruchem. U Marka Kłysia takie nadzieje były echem jego poprzedniego wcielenia, w którym był egipskim kapłanem, ponieważ wszyscy byli w poprzednich wcieleniach egipskimi kapłanami. Więc i Marek Kłyś, choć do tego kapłaństwa go zmuszono, jednak podrygiwał. Kiedyś, siedząc na koniku, z brodą wsuniętą między mokre o jakiejś tam porze roku drewniane końskie uszy, Marek Kłyś postanowił, że będzie kochał tylko anioły. Wszystkie znane mu wówczas kobiety nie były aniołami. Czasem, kiedy Marek Kłyś słuchał, jak Pani Kropka, sąsiadka z psem Kropką śmierdzącym, doradza wszystkim, bez względu na płeć, usunięcie macicy – bo to się może popsuć kiedyś, zrakowacieć, a tak, ciach, nie ma i spokój – Marek Kłyś nie mógł wyjść z podziwu, jak bardzo można nie być aniołem. Ale przyszedł jeden dzień mroźny i noc ziębnąca, przyklejona do szyb, szklista, prześwitująca pod światło latarni za blokiem Kłysiów i Marek Kłyś zobaczył i rozpoznał anioła.
Niebieska Ela–Nela nie żuje gumy, nie gryzie palcom paznokci, nie porusza ustami. Jej wargi prawie zanikły, od niemówienia zapadły się pod język. Ela–Nela, pomyślał Kłyś. Poszedł do domu, bo był już czas, żeby oderwać kawał chleba, ukroić kiełbasę, która bielała za oknem na mrozie, a nie kończyła się nawet w święta, kiedy wszyscy jedzą więcej, kroją ją, rwą i chrzanem chrzanią. Poszedł, urwał, uciął i wszedł pod kołdrę. Zapatrzony w majak Niebieskiej Eli–Neli–Anioła, z całej siły postarał się wyobrazić sobie Elę–Nelę wydalającą cokolwiek. Jakiś brud nieanielski. Nic. Do rana nawet kropli moczu w śnieg. Rano oczy Eli–Neli zamarzały, zamieniały się w szkliste kule. Przetaczały się w poprzek chodników i przygniatały Marka Kłysia do murów, kiedy wracał ze szkoły, szedł żeby pochodzić, kiedy stał w oknie żeby postać, a murami były wtedy miejsca przed nim: puste, i miejsca za nim: Stary Kłyś fotelujący, mordędrący telewizor, prasująca Matka Kłyś, Ojciec Kłyś, ściana, kontakt, spięcie. Gasło światło. Po ciemku nie było boskiej siły, by Ela–Nela choćby zbliżyła się do przemiany materii. Była światłem, a Marek Kłyś myślał pod kołdrą o Eli–Neli Niebieskiej w złotej sukience, w majtkach prawie bez majtek i całkiem bez piersi. Myślał, że Ela–Nela gdzieś jest, że śpi pod dwadzieścia trzy i zapominał o oddechu. Kobiety bez piersi były dla niego istotami niosącymi nadzieję, że nigdy nie będą Matkami Kłyś. Wyobrażał sobie, że płaskie kobiety piją mleko z kartonów, a kobiety wypukłe żłopią je z butelek, niechlujnie obskubanych z kapsli. Dla Eli–Neli, dla jej włosa wokół palca, oddechu w puszce po kawie, jej rajstop na każdym sznurze, za jej uśmiech, jej włos, jej oddech, jej wargi, jego wargi, jej rajstopy, jej nogi, dla niej nie trzymał już myśli kurczowo. Oto pierwsza udana ucieczka Marka Kłysia od reszty Kłysiów. Niech siedzą, niech pierdzą i niech nicniewidzą. Niech jedzą banany ze skórą.
Dla mnie końcówka jest bardzo fajna, ale całość ma niedociągnięcia. Lpesze były poprzednie utwory (wszystkich trzech osób zresztą, zwłaszcza "Akupunktura kochania" i "Ballada".
OdpowiedzUsuńAle pióro widać.
a ja strasznie chciałabym wiedzieć, co było dalej. naprawdę.
OdpowiedzUsuńi dziękuję jurorkom, że to opowiadanie zwycięskie. niezwykłe.
Świetna proza poetycka. Gratuluję
OdpowiedzUsuńkuşadası
OdpowiedzUsuńtrabzon
şırnak
samsun
mugla
YGDRX